30 January 2015

3 miesiące dla dłuższych włosów - efekty!

   Ci, którzy są ze mną troszkę dłużej zapewne pamiętają moją wzmiankę o tym, że jakiś czas temu zdecydowałam się na świadome i konkretne zapuszczanie włosów. Dzisiaj przyszedł czas na lekkie podsumowanie, z racji tego, że robię sobie małą przerwę w kuracji, która trwała coś około 3 miesięcy. Jesteście ciekawi efektów? Zapraszam dalej!
   Fanką długich włosów byłam od zawsze, pewnie przez traumę, jaką zafundowała mi moja mama obcinając mnie 'na chłopczycę' za każdym razem, jak tylko odwiedzałyśmy fryzjera. Podobno miało to pogrubić moje kudełki, które od zawsze bardziej przypominały piórka niż włosy. Od czasu, kiedy rodzicielka postanowiła zostawić moją fryzurę w spokoju zajęłam się nią sama, gdyż fryzjerów bałam się jak ognia. Końce podcinałam rzadko, przez co moje włosy przypominały trochę kable od słuchawek - rozplątać je to cud, a końce łamały się do tego stopnia, że ile zdążyły urosnąć od góry, tyle ułamało się u dołu. Mimo tego do fryzjera nadal było mi nie po drodze, a za obcinanie końcówek wzięłam się sama, nożyczkami, które znalazłam w szufladzie i nawet nie wyglądałam jak ostatnia krzywda. W końcu jednak dorosłam, do ponownego odwiedzenia salonu fryzjerskiego i tak uzbrojona w kilka przydatnych informacji wypowiedziałam wojnę zniszczonym włosom. Zaczęłam oczywiście od podcięcia końców, a potem sięgnęłam po ciężką artylerię. Usłyszałam od siostry o tabletkach Biotebal, które nie tylko poprawiają kondycję włosów, ale też wspomagają ich porost. Zaopatrzyłam się też w kultową już wcierkę Jantar i rozpoczęłam projekt 3 miesiące do dłuższych włosów. Tabletki brałam przez ten czas codziennie i o dziwo mimo, że jestem mistrzem słomianego zapału wytrwałam do końca. Jantar wcierałam w skórę głowy przez 3 tygodnie robiąc tydzień przerwy przed kolejną sesją(teraz to słowo przeraża mnie jakoś bardziej).
   Efekty, cóż... będziecie musiały zobaczyć same bo są naprawdę godne uwagi! Jednak w trakcie tej kuracji uświadomiłam sobie, że nie sztuką jest mieć długie włosy, kiedy są one zniszczone i wyglądają jak kopka siana na głowie, dlatego, kiedy w trakcie trwania projektu poszłam do fryzjerki, poprosiłam ją o bardziej radykalne cięcie zniszczonych końców. Po tych trzech miesiącach moje włosy są nie tylko dłuższe, ale i w sporo lepszej kondycji. Niedługo kończę moją miesięczna przerwę i zaczynam projekt od nowa!

1. Podcinaj końcówki co 2-3 miesiące.
2. Jantar wcieraj przez 3 tygodnie codziennie i zrób 1 przerwy.
3. Biotebal bierz przez 3 miesiące codziennie i zrób miesiąc przerwy.
4. Bądź systematyczna!
5. Nie zniechęcaj się :)

                       Po podcięciu                                                       Po miesiącu                                                    Po 3 miesiącach



Ok. 21-30 zł
Ok. 10-15 zł

26 January 2015

Gotowe czy kompletowane? Plusy i minusy paletek.

   Noga w górę, kogo jeszcze dopadła zima! Mordka mi się raduje kiedy patrzę na okno i zamiast szarości widzę biel rażącą po oczach. Oprócz tego hiacynty na oknie zdecydowały się w końcu otworzyć, a ja mam pewność ze moje ferie będą pracujące - nie umierać, tylko żyć!
   W tym poście chciałabym się zająć tematem wywołującym niemały harmider wśród wszelkiej maści wizażystek, mejkapowych artystek, tych zawodowych i tych samozwańczych, oraz każdego, kto w temacie malowania twarzy, a konkretniej oczu siedzi chodź trochę. Zadając pozornie niepozorne pytanie 'Lepiej kupić gotową paletkę, czy skompletować ją sobie sama?' można stworzyć dyskusję nie mniejszą, niż pod zdjęciem gołego kawałka pupy kolejnej z celebrytek, często nawet bardziej zażartą. Ja też swoje zdanie już na ten temat wyrobiłam i mimo, że nie stoję murem za żadną ze stron i nie będę darła kotów z każdym, kto ośmieliłby mi się sprzeciwić, to opcja kompletowania swojego dobytku tylko i wyłącznie przez siebie przemawia do mnie bardziej. Odkąd tylko zaczęłam interesować się wizażem moim obiektem westchnień stały się kompletowane paletki z MAC i Inglota. Sztampowo dobrane i poukładane kolory w większości paletek nigdy do mnie nie przemawiały. Oczywiście zdarza się, ze kilka kolorów jest naprawdę fajnych, ale co z resztą? Często jest tak, że decydując się na zakup formy gotowej nie jesteśmy w stanie jej wykorzystać w stu procentach. Nie chodzi tu tylko o powtarzalność się cieni w kolejnych paletkach, ale o ich kolor, który nie zawsze może nam pasować. Pewnie każda z nas ma przynajmniej jeden kolor w paletce, którego nie używa praktycznie wcale, znowu inne kolory kończą się dużo szybciej, nie tylko ze względu na to, że pasują nam bardziej. Bardzo często zdarza się, że pigmentacja różnych cieni w tej samej paletce różni się kolosalnie, jednych wystarczy odrobinka, nad innymi trzeba się namęczyć, zazwyczaj dzieje się tak przez kompletnie różną formułę kosmetyku, a wydawałoby się, że skoro są w jednej paletce, to powinna być ona choć trochę zbliżona. Za kompletowanymi paletkami przemawia więc przede wszystkim to, że kolory możemy dobrać według własnych upodobań. Kolejnym plusem będzie też to, że możemy sprawdzić każdy kolor, zanim go kupimy, a kiedy któryś z nich się skończy, zawsze możemy go zamienić bez konieczności kupowania od nowa całego zestawu. 
W ogólnym rozrachunku wszystko ma swoje plusy i minusy. Gotowe paletki to wygodna i często tańsza opcja, ale za to coś, co skompletujemy same wykorzystamy w stu procentach. Osobiście uwielbiam zaglądać do Inglota w celu poprawienia sobie humoru kolejnym kolorem dołączanym do mojej kolekcji, a jadąc wykonać makijaż na klientce zamiast zabierać kilka paletek zabieram kilka potrzebnych kolorów w jednej. Ja dla mnie kompletowana paletka, to nie tylko wygoda ale i satysfakcja z tego, że jest oryginalna.
A Wy wolicie kupić coś gotowego, czy może skompletować coś same? 





22 January 2015

W oknie wiosna!

   Już dawno nie było tak przytłaczającego dnia. Cały zapał do czegokolwiek ucieka pod otaczającą wszystko szarością i sennością. To zdecydowanie nie jest dzień na robienie niczego kreatywnego, a już na pewno nie na naukę, której tak się jakoś dziwnie składa, mam masę.
   Nadzieja jeszcze nie gaśnie, bo jak wiadomo wszem i wobec najlepszy na takie dni najlepszy jest ruch, a ja jadę się dzisiaj poruszać z Cheerleaders Bełchatów. Natłok meczy, który doskwierał nam ostatnio teraz jakoś ucichł na moment, więc jest czas, żeby zająć się czymś nowym. Nowy będzie dla nas również jeden nadchodzący projekt, którego ja osobiście nie mogę się doczekać, ale o tym innym razem.
Co jest najlepsze na takie wyprute z jakiejkolwiek chęci dni, oprócz ruchu oczywiście? Chyba przewidziałam to wczoraj, kiedy będąc w OBI popędziłam w stronę wielkiego napisu 'Ogród'. Otóż nie ma nic lepszego na poprawę humoru i sytuacji pogodowej, niż odrobina żywej zieleni na parapecie. W tamtym roku wyganiałam nią zimę, w tym roku spróbuję rozprawić się z jeszcze gorszą szarością. Mam tylko nadzieję, że nie ususzę tych maleństw zanim zdążą zakwitnąć.
   A Wy ja rozprawiacie się z takimi dniami? :)





19 January 2015

Leniuchować by się chciało.

   W minionym tygodniu poznałam znaczenie słów 'sesja is coming' i powiem szczerze, że łączenie jej z pracą, treningami i meczami, to mieszanka wybuchowa. W sumie jedyne co wybucha, to mój mózg, który od nadmiaru zajęć wręcz błaga o dzień wolny. Niestety nawet niedziela minęła pod znakiem egzaminów, zbawienie nadeszło wieczorem, kiedy to w końcu po tygodniu mogłam spotkać się z moim Mężczyzną.
Na szczęście pracę zaczynam dopiero popołudniu, wiec grzechem byłoby nie wykorzystać tych kilku chwil na drobne przyjemności. Dlatego właśnie siedzę na fotelu masującym, a w przerwach pomiędzy zdaniami popijam ciepłą herbatkę w ulubionym kubku. Na ten weekend czeka na mnie równe sto substancji aktywnych, które muszą znaleźć miejsce w mojej głowie, ale jak na razie po bombardowaniu jej anatomią przez cały ostatni tydzień zamienię lekturę na Cosmopolitan, który czeka na swoją kolej już od kilku dni. Ogólnie - poranek leniuszka.
Kto jeszcze tęskni za takimi dniami/porankami?



Fotka jeszcze ze świąt :)
Formę trzeba trzymać cały czas :)


13 January 2015

Prezent idealny!

   Mam dosłownie kilka chwil, bo zaraz śmigam na pierwsze spotkanie z Żancią w tym roku, a później czeka mnie jeszcze praca, trening i spotkanie z moim już o rok starszym Mężczyzną. W sumie powinnam usiąść teraz do anatomii, ale jeszcze trzymają mnie emocje, których miałam pełno przez cały ostatni weekend, więc dzielę się nimi z Wami! 
   Każdy lubi dostawać prezenty, ale ja w tym przypadku miałam dużo większą frajdę z przygotowywania i samego 'wręczenia' niespodzianki dla Roberta, który obchodził wczoraj swoje urodziny. To chyba była dla mnie najbardziej ekscytująca rzecz przez ostatnie kilka miesięcy, od kiedy pomysł urodził się w mojej głowie, przez zbieranie pieniędzy i samo dogrywanie i dopinanie na ostatni guzik. Wyobraźcie sobie, że dostajecie telefon, który budzi was z rana i słyszycie komunikat, że za godzinę macie się znaleźć w aucie, ale nikt nie tłumaczy wam po co i dlaczego. Tak właśnie wyglądał niedzielny poranek mojego Mężczyzny, który biedny musiał pokonać drogę ponad 200 km, żeby dowiedzieć się w ogóle gdzie jedzie i przede wszystkim po kiego czorta tak daleko. Moja ekscytacja natomiast z każdym kilometrem sięgała wyżej, a uśmiech nie schodził mi z twarzy ani na chwilę, tym bardziej, kiedy widziałam tą coraz bardziej zmieszaną minę Solenizanta. A do tej pory mam ubaw z miny, kiedy Robert dowiedział się, że jego prezentem urodzinowym jest jazda jego samochodem marzeń -  300 konnym Subaru Impreza! Uśmiech który nie schodził mu z twarzy cały dzień bedziecie mogli zobaczyć na zdjęciu poniżej.
   To był jeden z tych prezentów, z którego cieszyłam się najbardziej, mimo ze to nie ja go dostałam. Do tej pory uśmiecham się na myśl, że mogłam spełnić marzenie najważniejszej dla mnie osoby!
A Wy wolicie dawać, czy może jednak dostawać prezenty?






07 January 2015

Projekt Lashes!


     Hola!
   Właśnie usunęłam cały wstęp, który napisałam przed chwilą. Okazuje się, że moje rozgarnięcie osiągnęło punkt krytyczny, i że wczorajszy dzień wcale nie był poniedziałkiem. Nie mniej jednak na ten właśnie dzień wypadł mój powrót do pracy, kiedy to kilka godzin przed zajęciami dostałam telefon, że jednak się one odbędą. O tym, że jest środa przypomniały mi moje mięśnie, które boleśnie wspominają wczorajszy trening z Cheerleaders Bełchatów. Tak czy siak teraz, zanim przećwiczę jeszcze przed lustrem układy na dzisiejszy mecz i zabiorę się do pisania jednej z prac do szkoły zacznę oficjalnie projekt, którego efektów jestem osobiście bardzo ciekawa!
   Przechodzę ostatnio załamanie, patrząc jak co wieczór moje rzęsy postanawiają sobie po prostu opuszczać mnie jedna po drugiej. Oprócz tego naoglądałam się jak głupia efektów przedłużania ich metodą 1:1, czy traktowania ich - chyba mogę powiedzieć kultową - odżywką Bodetko Lash i szczerze powiem, że moje, coraz rzadsze rzęsy aż wołały o jakąś pomoc. W związku z tym, że ostatnio nie mam się jakoś dobrze z moim portfelem, postanowiłam sprawdzić inną metodę ich przedłużenia i zagęszczenia, o której też było głośno swego czasu. Mówię tu o oleju rycynowym, który w aptece można kupić dosłownie za grosze, a rzęsy podobno po systematycznym stosowaniu rosną jak szalone! Ta obietnica sprawiła, że buteleczka tego specyfiku czeka już na półce i na dziś zaplanowałam sobie rozpoczęcie kuracji, której efekty sprawdzę za 3 miesiące. 
   Mam nadzieję na pozytywne rezultaty, a podobno pozytywne nastawienie, to pół sukcesu, nawet jeśli chodzi o pielęgnację więc do dzieła!
A może któraś z Was zna już efekty takiej kuracji?







03 January 2015

Szminki Makeup Revolution test

   Witajcie!
   Czy ktoś jeszcze oprócz mnie ma wrażenie, że uciekły mu dwa dni życia? Nie chodzi nawet o kaca mordercę, z którym akurat nie miałam przyjemności spotkać się w tym roku, ale o czas pędzący iście szatańskim tempem. Jeszcze chwilę temu miałam tyle wolnego na pisanie prac i uczenie się do egzaminów, a dziś okazuje się, że za 3 dni wracam do pracy. Na blogach pełno postów z postanowieniami, a ja tym razem na przekór zapraszam na recenzję. Jakiś czas temu zamówiłam paczuszkę na stronie kosmetykizameryki.pl, w której znalazły się 3 szminki firmy Makeup Revolution i to właśnie je dziś wezmę pod lupę.
   Makeup Revolution to stosunkowo świeża firma, ale za sprawą swojej paletki Iconic3, która ma być zamiennikiem Naked3 z Urban Decay zdobyła sporą popularność. Na ich szminki jednak zdecydowałam się przez recenzję na jednym z blogów, dodatkową zachętą była cena, bo za każdą z nich zapłaciłam około 5zł. Samo opakowanie nie jest może wymyślne, ale nadal ładne i powiedziałabym nawet eleganckie. Fajną sprawą jest górna część, gdzie producent umieścił odrobinę szminki, co idealnie odzwierciedla kolor, który znajdziemy w środku. Niestety mimo wyglądu opakowanie słabo radzi sobie w swojej roli. Szminka rzucona luzem do torebki potrafi się otworzyć, a złoty napis szybko się ściera, w jednym z odcieni odkleiła się nawet czarna osłonka z środka opakowania. Jak radzi obie sama szminka? 
Ja zdecydowałam się na odcienie Nude i Divine, które są w macie, oraz na odcień Reckless, który nie jest ani typowym matem, ani nie daje efektu lustrzanego połysku. Każda z nich jest naprawdę dobrze napigmentowana, więc nakładanie żadnej z nich nie sprawia problemu i wystarczy jedna warstwa, żeby uzyskać zadowalający kolor. Krycie pomadek oczywiście można budować, uzyskując efekt lepszego nasycenia koloru. Wersje w macie mają suchą, ale kremową konsystencje, co sprawia, że po lekkim ogrzaniu jej kilkoma muśnięciami po ustach prowadzą się bardzo dobrze, wersja zwykła sunie po ustach bardzo ładnie już od pierwszego pociągnięcia. Nie musimy się też martwić w zadnym wypadku o spore podkreślanie suchych skórek, chociaż mocno przesuszone usta mogą mieć problem z matowymi odcieniami. Jeśli chodzi o ich trwałość Reckless zachowuje się najlepiej, przez jej ciemny pigment, który wtapia się w usta. Pozostałe odcienie przegrywają walkę z jedzeniem i piciem, ale bez żadnej ingerencji potrafią przetrwać na ustach do 3-4h co wydaje mi się jak na taką cenę trwałością zadowalającą. Nie można nie wspomnieć tu też o ich zapachu, który jest bardzo przyjemny i porównałabym go z lekko cukierkowym. Wersje w macie pachną nieco intensywniej, ale nadal nie jest to zapach nachalny. 
   W ogólnym rozrachunku ceny do jakości szminki Makeup Revolution wypadają naprawdę dobrze i gdyby nie to opakowanie, które psuje odrobinę cały obrazek, to nie miałabym im nic do zarzucenia. Ja osobiście jestem zadowolona i jedna z nich nawet powędruje ze mną dziś na mecz. 
   A Wy miałyście styczność z tą firmą, a może właśnie z ich pomadkami? Dajcie znać jak sprawdziły się u Was!